Śnieg zawsze opada na szczyt (recenzja filmu "Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży")

Katarzyna Sikorska

Witajcie w Panem… którego nie znacie! Niby wszystko jest tak, jak w czasach Katniss, ale… Mamy więc Kapitol z jego patrycjuszowską elitą, 12 Dystryktów, w których ludzie cierpią z powodu opresji stolicy, coroczne Dożynki i 24 trybutów walczących na śmierć i życie. Przewijają się też znajome nazwiska – Flickermann, Crane, Heavensbee czy Snow. I na tym podobieństwa się kończą.

Zapomnijcie o spektaklu, widowiskowych przejazdach trybutów szerokimi alejami, rozentuzjazmowanych tłumach, kamerach, wywiadach. O stylistach, doświadczonych mentorach, treningach, licytacjach, sponsorach… Z Dożynek, jakie znacie z oryginalnej trylogii, zostaje tylko krew, pot i łzy. I brud. Mnóstwo brudu i potu. Trybuci przybywają do Kapitolu stłoczeni w pociągu towarowym, brudni, niedożywieni i w łachmanach. Są jak zwierzęta i dosłownie tak są prezentowani – za kratami w zoo, gdzie spędzają swoje ostatnie dni życia. Wszyscy, bo w tych igrzyskach nie ma zwycięzców.

I czemuż mieliby być? W czasach, gdy pamięć o Rebelii była jeszcze świeża, Dożynki są tylko i aż tym, czym miały być – brutalną i okrutną karą dla Dystryktów. Nie rozrywką, nie hazardem czy zabawą, a przypomnieniem, kto rządzi w Panem i jak kończą się wszelkie przejawy nieposłuszeństwa. Mamy zatem grupę – nie bójmy się tego słowa – łachmytów, wrzuconą na arenę rodem z komunistycznych koszmarków budowlanych i wyposażoną w tak wyrafinowane "sprzęty", jak zardzewiałe włócznie, trójzęby i tasaki.

To nie jest świat wymuskanego Finnicka, bezczelnej Johanny czy oszałamiająco białych zębów Ceasara Flickermanna. To świat, który obrzydza nawet mieszkańców Kapitolu, których coroczna rzeź niewiniątek przestała już cokolwiek obchodzić. Świat, w którym tabloidyzacja śmierci i żerowanie na najniższych ludzkich instynktach nie przywdziały jeszcze widowiskowego kostiumu i przemawiają do nas nieco krindżowym głosem Lucretiusa "Lucky'ego" Flickermanna (Jason Schwartzman, którego niezwykłe podobieństwo do Stanley'a Tucciego aż prosiło się, by zrobić z nich rodzinę!).

Dźwięk spadającego śniegu

I w takich okolicznościach przyrody poznajemy Corneliusa Snowa (Tom Blyth) – młodego patrycjusza, który pod dumną i błyszczącą powłoką kryje ubóstwo, niepewność i paraliżujący lęk o siebie i najbliższych. Sierotę po generale Kapitolu i jedynego dziedzica niegdyś potężnego rodu. Szkolnego prymusa, desperacko liczącego na stypendium, które pozwoli mu zadbać o jego jedyną rodzinę, czyli kuzynkę i babkę, dla których jest gotowy na każde poświęcenie. To ostatnie łączy go zresztą z Katniss. Jakkolwiek bardzo byśmy tego nie chcieli, bo przecież ona była (będzie) symbolem nadziei i nowego jutra, a on to ucieleśnienie tego, co w Kapitolu najbardziej odrażające, w trakcie seansu nie sposób uciec od porównań i wyłapywania podobieństw. Możliwe, że to właśnie te podobieństwa i zdolność Corneliusa do zauważania tego, co umyka innym, spowodowała, że 64 lata później rozpoznał w niej prawdziwe zagrożenie. Zagrożenie, którego nie widział i nie doświadczał od czasów swojej młodości. A w trakcie jej trwania widział wiele… Każdy jego krok jest obserwowany – przez przyjaciół (?) z Akademii, jej dziekana, Cascę Highbottoma (Peter Dinklage), który tylko czeka, by Snow spadł na dno, i – przede wszystkim – szaloną doktor Volumnię Gaul (Viola Davis), mózg, serce i kreatywną moc stojącą za Igrzyskami.

Koniec i początek, czyli Dystrykt 12

Gdy obserwujemy ten taniec na linie, tym, co zwraca uwagę w historii młodego Corneliusa i powraca jak natrętny motyw przez całą "Balladę" (i oryginalną trylogię), jest Dystrykt 12. Gdzie zamordowano jego ojca? W Dystrykcie 12. Skąd pochodziła niezwykła, śpiewająca dziewczyna, Lucy Gray Baird (Rachel Zegler), która zmieni jego życie i Dożynki? Z Dystryktu 12. Gdzie Snow nauczył się, czego wymaga od niego racja stanu i przeżycia? W Dystrykcie 12. Czy zatem powinno nas dziwić, że gdy wreszcie przyszedł jego definitywny koniec i zniszczenie potęgi Kapitolu, zarzewiem tego stała się inna dziewczyna z Dystryktu 12?

Przed premierą "Ballady ptaków i węży" wiele powiedziano zresztą o tym, czy Lucy Gray to nowa Katniss, o tym, co je łączy, a co (i czy) dzieli. I po seansie możemy z całą pewnością powiedzieć, że charakterologicznie nie mogłyby być od siebie dalej, ale ich rola w życiu Coria sprawia, że łączy je pewna niewidzialna nić. Twórcy nie oparli się zresztą pokusie, by nie podrzucić tu i ówdzie wskazówek wskazujących na to połączenie. Znajdziemy tu zarówno echo (o ile coś, co poprzedza dźwięk, można tak nazwać) słynnego "Thank you… for your consideration", nawiązania do imienia Katniss, jak i kłębiące się w lasach Dystryktu kosogłosy. I tak, Corio nie zawsze ich nie znosił.

Wiek (nie)winności

W świecie 10. Igrzysk nie ma miejsca na niewinność, choć kuzynka Coria, Tigris (Hunter Schafer), stara się, jak może, by ocalić jej chociaż odrobinę. Każdy ma coś na sumieniu, każdy walczy o swoje bez oglądania się na innych. Przyjaciele kłamią i wbijają sobie noże w plecy, nieprzyjaciele potrafią się zjednoczyć, by za moment skoczyć sobie do gardeł, a jedyny sposób, by przetrwać, to zrobić karierę na krzyżowaniu szyków swoim wrogom.

I tej lekcji (odebranej zresztą w Dystrykcie 12) Coriolanus Snow nie zapomniał do końca życia.

"Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży" w kinach już od 17 listopada!